Minęło kilka dni. Wciąż oswajałam się z sytuacją, z jaką
przyszło mi się zmierzyć. Na całe
szczęście, Dima przestał używać sztuczek, pt. romantyczna kolacja, bo nie wiem
jak długo zdołałabym mu się jeszcze opierać. Zasraniec testuje moją cierpliwość…
- Wracasz na święta do Polski? – usłyszałam Dimę krzyczącego
z łazienki, kiedy szykowałam się do pracy.
- A co ci do tego? Ty obchodzisz swoje święta dwa tygodnie
później, więc co ci do moich?
- Czy ty masz okres 24/h na dobę? – stanął lekko pochylony tuż
za moimi plecami tak, że prawie poczułam na swojej szyi jego oddech.
- Chcesz sprawdzić? – odwróciłam się twarzą do niego, a ręką
odsunęłam go na „bezpieczną” odległość. –
Dima, nie mam czasu na twoje wygłupy. Spóźnię się do pracy. Zrobisz zakupy, czy
ja mam po nie podjechać?
- Czy chociaż raz mogłabyś odpowiedzieć na proste pytanie,
które ci zadałem, a nie zmieniać temat? – Pan Zajebisty nieco się zirytował.
- Ok. A więc: nie mam pojęcia, czy na święta wracam do domu.
Nie rozmawiałam o tym jeszcze z rodzicami. Zresztą z tego, co się orientuję, to
masz mecze w tym czasie, więc będę mogła spędzić je w spokoju. Sama.
Zadowolony? Mmmmm… już widzę siebie z
butlą wińska ryczącą przed telewizorem.
- Sam zrobię zakupy. – podkreślając to pierwsze słowo,
wyszedł na trening trzaskając drzwiami.
Świetnie. Nie ma to
jak dobrze zacząć dzień. Takie utarczki słowne zdarzały nam się
pięćdziesiąt tysięcy razy dziennie. Właściwie każda nasza rozmowa kończyła się
sprzeczką, co Maksim komentował za każdym razem, kiedy mu się zwierzałam,
jednym krótkim zdaniem: Kto się czubi, ten się lubi. Jedynie nasza pierwsza
kolacja odbiegła od tego. Było tak… normalnie. Czułam się jak na randce i za
każdym razem, kiedy sobie to uświadamiałam, waliłam się niewidzialnym wielkim
młotem po łbie. On jest po prostu dla
ciebie miły, ty idiotko. Dima opowiadał mi wtedy o sobie, swojej rodzinie,
jak ładne jest Adler i jak zajebiście jest mieszkać nad Morzem Czarnym. Cieszyłam
się, bo sama nie chciałam zbyt wiele mówić o sobie. Przyjmujący biełgorojskiego
klubu chyba to wyczuł. Nawet nie zapytał, dlaczego tyle zaryzykowałam i
znalazłam się sama w obcym kraju. Półtora tysiąca kilometrów od swoich
bliskich. W każdym razie ten pierwszy wspólny wieczór upłynął w totalnie luźnej
atmosferze, a zakończył się tym, że zasnęłam oparta o jego ramię (sic!) na kanapie.
Nie wiem dlaczego, ale ta poranna kłótnia totalnie wybiła
mnie z rytmu. Nie mogłam skupić się na tym, co robię. W sumie nie powinnam być
dla niego taka opryskliwa, ale za każdym razem, kiedy wyczuwam w jego głosie
czy zachowaniu troskę o mnie, to zamieniam się w totalną sucz. To na bank wina tego skurwiela, przez
którego uciekłam do Rosji. – próbowałam
sobie wszystko tłumaczyć. Jednak moja godność nie pozwalała mi na wysłanie
nawet głupiego smsa z przeprosinami. No cóż Nataszko, za bycie upartym trzeba
ponosić karę.
Wracając z pracy omyłkowo w windzie nacisnęłam przycisk na
czwarte piętro. W moim mieszkaniu nadal nic się nie działo. Nie pojawił się w
nim nawet rzeczoznawca z firmy ubezpieczeniowej, więc nie można ruszyć z
remontem. Mam wrażenie, że mój szef specjalnie się z tym wszystkim opierdala,
żebym jak najdłużej siedziała na karku Dmitrijowi. Schodami zeszłam na pierwsze
piętro. W domu (tak dziwnie używa mi się tego słowa w określeniu do jego
mieszkania…) nikogo nie było. Na blacie w kuchni stały siaty z zakupami, które
czekały na rozpakowanie. Dima chyba śpieszył się na siłownię skoro nie uporał
się z tym kuchennym bajzlem. No tak, od
tego ma kobietę w domu… Wciąż czując wyrzuty sumienia spowodowane poranną
kłótnią, postanowiłam wyżyć się na garach i ugotowałam najlepszą kolację, na
jaką było mnie stać. Chyba podświadomie liczyłam na to, że wieczór będzie tak
samo miły, jak ten pierwszy. Niestety piekielnie się przeliczyłam. Dyma wrócił
do domu jeszcze bardziej wkurwiony. Rzucił torbę w przedpokoju. Potem już tylko
słyszałam jak rzuca czym popadnie w łazience i przeklina. Bojąc się
konfrontacji poszłam do gabinetu, który tymczasowo służył za mój schron. Za
zgodą mojego współlokatora wstawiłam sobie tam łóżko i kilka swoich rzeczy.
Położyłam się i nakryłam kocem, słuchając odgłosów, które z łazienki przeszły
do kuchni. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam…
Nadszedł 21 grudzień. Tego dnia w Biełgorodzie spadł pierwszy
śnieg. Tego dnia też, miałam „zadebiutować” na meczu Biełogorie i to na dodatek
w meczu z moją ulubioną rosyjską drużyną, Zenitem Kazań! Prawie dwa miesiące
zajęło mi psychiczne dojrzenie do tego, że mogę się pojawić na meczu drużyny
Dimy. Od rana chodziłam podekscytowana. Tryskałam zajebistym humorem. Pan, z
którym mieszkam widząc mój entuzjazm również chodził jakiś ucieszony. Niemożliwe, żeby to ja miala taki wpływ na jego nastrój. Na halę wychodził przede mną. Z łazienki
zdążyłam tylko krzyknąć „powodzenia!”. Od czasu tego dnia, kiedy pokłóciliśmy
się o mój wyjazd do Polski i kiedy wrócił taki zdenerwowany nie było między
nami poważniejszych scysji. Nie pytałam go, co się stało. Gdyby chciał sam by mi o tym
powiedział, tym bardziej, że jest cholerną gadułą.
Dima na stoliku zostawił mi fioletowy szalik jego drużyny. Jak zwykle się rządzisz! Jaka
szkoda pacanie, że kibicuję zespołowi gości. Wsadziłam go do torby na
wszelki wypadek i na skrzydłach miłości (do siatkówki, żeby nie było)
pojechałam na halę. Kupiłam bilet na inny sektor, bo trochę głupio siedzieć na
VIP, a kibicować drużynie przyjezdnej. Moje miejsce było w pobliżu kwadratu
kazańskiej drużyny. W czasie rozgrzewki przyglądałam się, jak Dima próbuje
wzrokiem odnaleźć mnie na vipowskiej trybunie, oczywiście bez skutku. Z
uśmiechem patrzyłam, jak zmieniały się emocje na jego twarzy. Mogłabym
przysiąc, że jest przygnębiony, że mnie tam nie ma. Mecz się zaczął. Wydzierałam
się jak szalona. Miałam szczęście, że dwa rzędy za mną rozstawił się klub
kibica Zenitu, więc nie wyglądałam jak oszołom wśród tych wszystkich ludzi
kibicujących drużynie miejscowej. Spotkanie zakończyło się wynikiem 3-2 dla
Biełgorodu. Z jednej strony byłam niepocieszona, a z drugiej może to i lepiej.
W przypadku przegranej, Dyma byłby nie do zniesienia.
Cały czas twardo
siedziałam na swoim miejscu. Iljinych podszedł do swoich kazańskich kolegów z
reprezentacji: Siwożeleza, Apalikova i Werbowa, i razem z nimi rozgrzewał się
pomeczowo. Jakoś zbytnio nie było po nim widać tej radości ze zwycięstwa.
Ciągle kręcił głową, rozglądał się i… Wreszcie mnie dojrzał! Jego oczy zrobiły
się chyba wielkości mikasy. Nie zdążyłam zarejestrować kiedy znalazł się przy
balustradzie naprzeciw mnie i burknął:
- Gdzie masz szalik i dlaczego siedziałaś na sektorze
przeznaczonym dla kibiców Zenita?
- Może dlatego, że im kibicuję? – uśmiechnęłam się, próbując
załagodzić sytuację.
- Mieszkam pod jednym dachem ze zdrajcą. – pstryknął mnie w
policzek i wrócił do swoich kolegów z Kazania.
Chyba musiał im coś o mnie powiedzieć, bo wszyscy trzej
spojrzeli na mnie i pomachali. Siwo i ten jego uśmiech… Uroczy facet.
Odmachałam przy okazji usiłując nie zrobić miny rozanielonej imbecylki. Chwilę
później wstałam i ruszyłam do domu. Z racji mojego dobrego humoru znów
postanowiłam upichcić coś dobrego dla Dmitrija.
- Mam nadzieję, że po każdym meczu będziesz mi tak gotowała.
– przyjmujący zajrzał do garnka, który cicho bulgotał na kuchence.
- Ten stan wkrótce… - nie dokończyłam, bo zaczął dzwonić mój
telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie mojej mamy.
- Halo? Mamo, tak dobrze Cię słyszeć! Za dwa dni wracam na
święta. Już nie mogę się doczekać! – mówiłam z podekscytowaniem, zerkając na nietęgą
minę Dimy
- Dziecko! Uciekaj! On wie,
gdzie jesteś…
Uszanowanko! Piąty rozdział tak bardzo na szybko. Buziaczki.;)