Jak mogłaś być taka
głupia? To było do przewidzenia, że pierwsza noc na nowym miejscu
będzie po prostu ciężka. A ty się łudziłaś, że się wyśpisz...
Ha-ha-ha, jesteś taka zabawna Nataszko. - pomyślałam sobie. Zerknęłam na zegarek –
4:30. Nie dam rady dłużej spać, a kręcenie się z boku na bok
jest mało produktywnym zajęciem. Postanowiłam, że to idealna pora
na rozpakowanie walizek. W pracy miałam pojawić się na 9:30, więc
miałam sporo czasu na próbę zadomowienia się tutaj i ogarnięcie
się do pracy. Nie wiem dlaczego szło mi to wszystko jakoś opornie.
Poruszałam się tempem ślimaka z zatwardzeniem... W sumie to nie
będę obrażać ślimaków, bo w sumie moje tempo nie dorastało do
ich tempa... Och nieważne! Wiadomo o co mi chodzi. W myślach gdzieś
tam mi krążył ten drągal ze spożywczaka... Cały czas
zastanawiałam się skąd go znam, a niestety mam tak, że jak wiem,
że coś znam, a nie wiem skąd i nie wiem co to, to siedzę i się
zadręczam, dopóki nie odnajdę rozwiązania zagadki. Niestety, to
nie była dobra pora na rozmyślanie o Panu-Zajebiste-Plecy, bo
wskazówki na zegarze pokazywały już 7 rano... Na moje szczęście
połowa zawartości walizek znalazła swoje miejsce w wielkiej szafie
w przedpokoju. Szybki prysznic, śniadanie. W międzyczasie wysłałam
smsa do Maksima, żeby po mnie przyjechał, bo w tym ferworze nowego
życia nie znalazłam czasu, żeby zerknąć na mapę gdzie znajduje
się biuro (brawo rozgarnięta cipko!). Standardowo milion godzin
spędziłam przed szafą zastanawiając się, co powinnam założyć.
W Polsce byłam najmłodsza w całym zespole. Jeśli chodzi o dress
code, to moi przełożeni pozwalali mi na nieco więcej. Nie musiałam
przychodzić elo-hiper-zajebiście-elegancko ubrana jak reszta. Ale
tutaj... w sumie nikogo nie znałam i nie wiedziałam na co mogę
sobie pozwolić. No cóż postawiłam na standard, ale w miarę luźny
– wąskie, ciemne jeansy, baleriny, jasna bluzka i marynara.
Maksim podjechał po mnie o
8:57. Chwyciłam w łapę banana i zbiegłam po schodach (tak, tak,
to moja forma biegania porannego). Pogoda zalatywała lekkim
przymrozkiem, ale na szczęście nie wywieziono mnie jeszcze na
Syberię. Dojazd do pracy samochodem zajmuje niecałe 15 minut. Życie
w mieście, gdzie egzystuje niecałe 400 tysięcy ludzi ma swoje plus
– mniej samochodów, mniejszy ruch, mniejsze korki. Przejażdżka
minęła na uprzejmej rozmowie z gońcem, który oczywiście musiał
wypytać mnie o to, czy dałam radę zorganizować sobie coś do
jedzenia (człowieku, myślisz, że rozmawiałabym z tobą tak
milusio, gdybym była głodna jak stado lwów? Nie wydaje mje się!)
i czy mi się coś śniło, bo pierwszy sen na nowym miejscu ZAWSZE
się sprawdza. Sorry Maksim, ale ni chuja nie pamiętam, co mi się
śniło, bo jeśli coś już mi się śni, to marzę tylko o tym,
żeby zapomnieć te porąbane obrazy, które podrzuca mi mój chyba
nader niedorozwinięty mózg. Jedyne co pamiętam to męskie dołeczki
w plecach (cholera, chyba wychodzę na jakiegoś plecofila)...
Biuro mieściło się w
ładnym szklanym wieżowcu. Nasz oddział znajdował się na 18
piętrze i już wiedziałam, że nie zbliżę się do tych okien od
podłogi do sufitu na odległość bliższą niż jeden metr, no
chyba że chcieliby mnie zbierać z tej ładnej, jasnej wykładziny.
Cały zespół czekał na mnie w drzwiach. Trochę zrobiło mi się
głupio i chyba strzeliłam buraka, bo spodziewałam się przywitania
wyłącznie przez szefa oddziału i mojego bezpośredniego
przełożonego, a tu taka niespodzianka. No cóż, wszyscy zaczęli
podchodzić do mnie i mówić swoje imię. Po czwartej osobie już
sama zapomniałam jak się nazywam, także na samym początku i tak
będą dla mnie po prostu „ej ty!”. Po godzinie tej przyjemnej
szopki wreszcie zaprowadzono mnie do mojego nowego biureczka. Co za
ulga, że znajdowało się jakieś półtora metra od okna. W moim
pokoju urzędują jeszcze trzy inne osoby. Trzech kolesi. Ech.
Przyzwyczaiłam się już, że robota analityka, to raczej mało
damskie zadanie. W każdym razie dzień minął na wdrażaniu się w
nowe-stare obowiązki. Dobrze, że cyfry są zawsze cyframi, a
jedynie nagłówki w tabelach raportów się zmieniają (cholera,
bardzo ciężko jest się przestawić na ruską klawiaturę... o
mamusiu!). O 15 wypuszczono mnie do domu, bo szef stwierdził, że
jak na pierwszy dzień, to nie mogę być za bardzo obładowana, bo
jeszcze się wystraszę i wrócę do Polszy. Przypomniano mi jeszcze
o tej nieszczęsnej kolacji, która miała być zacząć się o 18:30
gdzieś tam („Nie przejmuj się, Maksim po Ciebie przyjedzie.
Dopiero jutro dostaniesz służbowy samochód.”). Już zaczęłam
się bać, że do końca życia ten biedny goniec prócz swojej
roboty jeszcze będzie musiał robić za szofera.
Nie przepadałam nigdy za
biurowymi eventami. Starałam się ich unikać jak tylko mogłam, ale
tego nie mogłam sobie odpuścić. Znalazłam się w nowym miejscu i
powinnam poznawać ludzi, ale tak naprawdę miałam ochotę rzucić
się na łóżko i ślęczeć na fejsbuku, albo pogadać z moją
Dżoaną, która była teraz jakieś 2 tysiące kilometrów stąd.
Oczy zaczęły mnie piec, kiedy tylko pomyślałam o Dżoanie i
rodzicach, którzy zostali w Polsce. Z rozmyślań wybudził mnie
telefon, który zaczął niemiłosiernie brzęczeć przypominając mi
kolacji (co za chujoza ustawiła mi przypomnienie?!). Zabrałam dupę
w troki i poszłam pod prysznic. Nie miałam weny na zbytnie
strojenie się, bo nieważne jak się ubrałam, to i tak wyglądałam
jak szesnastolatka, więc włożyłam po prosty małą czarną.
Elegancko, ale sukienka miała taki krój, że nie wyglądałam jak
staramaleńka. Jak będę stara, to pewnie będę za to wdzięczna.
Rozpuściłam jedynie swoje blond włosy i nieco je ułożyłam, bo
kiedy uwolniłam je z koka, to wyglądałam jak Rumun po przejściach
z Dworca Centralnego. Ostatnie poprawki makijażu i byłam ready to
go!
Maksim już na mnie czekał
(cholera, czy on się kiedyś spóźnia?). Usadowiłam się na fotelu
pasażera i ruszyliśmy. Uznałam, że to dobra okazja, żeby trochę
popytać o zespół, a Maksim robił jak na razie za moje jedyne
źródło czegokolwiek. Wiedziałam jedynie tyle, że sponsorujemy
drużynę siatkarską z rosyjskiej Superligi. Sama kibicowałam tylko
Zenitowi Kazań i mniej zwracałam uwagę na nazwiska zawodników z
pozostałych zespołów. Goniec opowiedział nieco, na czym polegają
nasze obowiązki (wiadomo, że na kasie), ale, że jest też sporo
plusów – jeździmy na spotkania Biełogorje jako VIPy (ekstra, nie
będę musiała się przejmować czy zjem coś przed meczem!).
Wreszcie dotarliśmy do
eleganckiej restauracji. Przeklnęłam pod nosem siarczyste, polskie
KURWA, gdyż nie przyzwyczajona do wysokich obcasów zdążyłam już
sobie obetrzeć piętę. Z racji tego, że jestem życiowym
nieogarem, to nie wpadłam na tak genialny pomysł, żeby spakować
do swojej miniaturowej torebki jakiś plaster z opatrunkiem (a w
ogóle czy miałam w domu jakikolwiek?!). Zacisnęłam zęby,
złapałam Maksima pod ramię i głową zadartą do góry, dumnie
wkroczyłam na salony. Moi szefowie stali w sporym kółeczku
wzajemnej adoracji i rozprawiali o czymś wesoło. Średnia wzrostu
tego kółka wynosiła chyba 50 metrów. Szefowie pomachali, kiedy
tylko nas zobaczyli, zapraszając do zaszczycenia ich naszą
obecnością (#skromnaja). Wszyscy obrócili się twarzami w naszą
stronę, żeby się przywitać. Jakież było moje zdziwienie, kiedy
jedną z tych osób okazał się mój Pan-Zajebiste-Plecy:
- Cześć sąsiadko. -
rzucił pierwszy i wyciągnął w moją stronę swoją wielką dłoń,
czekając na ruch z mojej strony...
Wąchanie benzyny powoduje
słowotok. Tym sposobem migusiem powstał drugi rozdział. Nie obrażę
się, jak ktoś skomentuje, żebym wiedziała, że jednak ktoś to
czyta (przecież statystki mogę sobie ponabijać sama odświeżając
stronę :D) ;)
buziaczki!
Już kocham to opowiadanie! Kocham Ciebie, kocham opowiadaniową Nataszkę, kocham Pana Zajebiste Plecy, kocham jak Rosję i jak Gienia! Dawaj nowy rozdział, bo chcę zobaczyć, czy ten przystojniak to ten, o którym myślę :3 I przestań pierdzielić, że nie umiesz pisać, bo to jest wyjebane w kosmos :D Pozdrawiam, Żenia/Rusojeb ♥
OdpowiedzUsuń