czwartek, 24 października 2013

2.

Jak mogłaś być taka głupia? To było do przewidzenia, że pierwsza noc na nowym miejscu będzie po prostu ciężka. A ty się łudziłaś, że się wyśpisz... Ha-ha-ha, jesteś taka zabawna Nataszko. - pomyślałam sobie. Zerknęłam na zegarek – 4:30. Nie dam rady dłużej spać, a kręcenie się z boku na bok jest mało produktywnym zajęciem. Postanowiłam, że to idealna pora na rozpakowanie walizek. W pracy miałam pojawić się na 9:30, więc miałam sporo czasu na próbę zadomowienia się tutaj i ogarnięcie się do pracy. Nie wiem dlaczego szło mi to wszystko jakoś opornie. Poruszałam się tempem ślimaka z zatwardzeniem... W sumie to nie będę obrażać ślimaków, bo w sumie moje tempo nie dorastało do ich tempa... Och nieważne! Wiadomo o co mi chodzi. W myślach gdzieś tam mi krążył ten drągal ze spożywczaka... Cały czas zastanawiałam się skąd go znam, a niestety mam tak, że jak wiem, że coś znam, a nie wiem skąd i nie wiem co to, to siedzę i się zadręczam, dopóki nie odnajdę rozwiązania zagadki. Niestety, to nie była dobra pora na rozmyślanie o Panu-Zajebiste-Plecy, bo wskazówki na zegarze pokazywały już 7 rano... Na moje szczęście połowa zawartości walizek znalazła swoje miejsce w wielkiej szafie w przedpokoju. Szybki prysznic, śniadanie. W międzyczasie wysłałam smsa do Maksima, żeby po mnie przyjechał, bo w tym ferworze nowego życia nie znalazłam czasu, żeby zerknąć na mapę gdzie znajduje się biuro (brawo rozgarnięta cipko!). Standardowo milion godzin spędziłam przed szafą zastanawiając się, co powinnam założyć. W Polsce byłam najmłodsza w całym zespole. Jeśli chodzi o dress code, to moi przełożeni pozwalali mi na nieco więcej. Nie musiałam przychodzić elo-hiper-zajebiście-elegancko ubrana jak reszta. Ale tutaj... w sumie nikogo nie znałam i nie wiedziałam na co mogę sobie pozwolić. No cóż postawiłam na standard, ale w miarę luźny – wąskie, ciemne jeansy, baleriny, jasna bluzka i marynara.

Maksim podjechał po mnie o 8:57. Chwyciłam w łapę banana i zbiegłam po schodach (tak, tak, to moja forma biegania porannego). Pogoda zalatywała lekkim przymrozkiem, ale na szczęście nie wywieziono mnie jeszcze na Syberię. Dojazd do pracy samochodem zajmuje niecałe 15 minut. Życie w mieście, gdzie egzystuje niecałe 400 tysięcy ludzi ma swoje plus – mniej samochodów, mniejszy ruch, mniejsze korki. Przejażdżka minęła na uprzejmej rozmowie z gońcem, który oczywiście musiał wypytać mnie o to, czy dałam radę zorganizować sobie coś do jedzenia (człowieku, myślisz, że rozmawiałabym z tobą tak milusio, gdybym była głodna jak stado lwów? Nie wydaje mje się!) i czy mi się coś śniło, bo pierwszy sen na nowym miejscu ZAWSZE się sprawdza. Sorry Maksim, ale ni chuja nie pamiętam, co mi się śniło, bo jeśli coś już mi się śni, to marzę tylko o tym, żeby zapomnieć te porąbane obrazy, które podrzuca mi mój chyba nader niedorozwinięty mózg. Jedyne co pamiętam to męskie dołeczki w plecach (cholera, chyba wychodzę na jakiegoś plecofila)...

Biuro mieściło się w ładnym szklanym wieżowcu. Nasz oddział znajdował się na 18 piętrze i już wiedziałam, że nie zbliżę się do tych okien od podłogi do sufitu na odległość bliższą niż jeden metr, no chyba że chcieliby mnie zbierać z tej ładnej, jasnej wykładziny. Cały zespół czekał na mnie w drzwiach. Trochę zrobiło mi się głupio i chyba strzeliłam buraka, bo spodziewałam się przywitania wyłącznie przez szefa oddziału i mojego bezpośredniego przełożonego, a tu taka niespodzianka. No cóż, wszyscy zaczęli podchodzić do mnie i mówić swoje imię. Po czwartej osobie już sama zapomniałam jak się nazywam, także na samym początku i tak będą dla mnie po prostu „ej ty!”. Po godzinie tej przyjemnej szopki wreszcie zaprowadzono mnie do mojego nowego biureczka. Co za ulga, że znajdowało się jakieś półtora metra od okna. W moim pokoju urzędują jeszcze trzy inne osoby. Trzech kolesi. Ech. Przyzwyczaiłam się już, że robota analityka, to raczej mało damskie zadanie. W każdym razie dzień minął na wdrażaniu się w nowe-stare obowiązki. Dobrze, że cyfry są zawsze cyframi, a jedynie nagłówki w tabelach raportów się zmieniają (cholera, bardzo ciężko jest się przestawić na ruską klawiaturę... o mamusiu!). O 15 wypuszczono mnie do domu, bo szef stwierdził, że jak na pierwszy dzień, to nie mogę być za bardzo obładowana, bo jeszcze się wystraszę i wrócę do Polszy. Przypomniano mi jeszcze o tej nieszczęsnej kolacji, która miała być zacząć się o 18:30 gdzieś tam („Nie przejmuj się, Maksim po Ciebie przyjedzie. Dopiero jutro dostaniesz służbowy samochód.”). Już zaczęłam się bać, że do końca życia ten biedny goniec prócz swojej roboty jeszcze będzie musiał robić za szofera.

Nie przepadałam nigdy za biurowymi eventami. Starałam się ich unikać jak tylko mogłam, ale tego nie mogłam sobie odpuścić. Znalazłam się w nowym miejscu i powinnam poznawać ludzi, ale tak naprawdę miałam ochotę rzucić się na łóżko i ślęczeć na fejsbuku, albo pogadać z moją Dżoaną, która była teraz jakieś 2 tysiące kilometrów stąd. Oczy zaczęły mnie piec, kiedy tylko pomyślałam o Dżoanie i rodzicach, którzy zostali w Polsce. Z rozmyślań wybudził mnie telefon, który zaczął niemiłosiernie brzęczeć przypominając mi kolacji (co za chujoza ustawiła mi przypomnienie?!). Zabrałam dupę w troki i poszłam pod prysznic. Nie miałam weny na zbytnie strojenie się, bo nieważne jak się ubrałam, to i tak wyglądałam jak szesnastolatka, więc włożyłam po prosty małą czarną. Elegancko, ale sukienka miała taki krój, że nie wyglądałam jak staramaleńka. Jak będę stara, to pewnie będę za to wdzięczna. Rozpuściłam jedynie swoje blond włosy i nieco je ułożyłam, bo kiedy uwolniłam je z koka, to wyglądałam jak Rumun po przejściach z Dworca Centralnego. Ostatnie poprawki makijażu i byłam ready to go!

Maksim już na mnie czekał (cholera, czy on się kiedyś spóźnia?). Usadowiłam się na fotelu pasażera i ruszyliśmy. Uznałam, że to dobra okazja, żeby trochę popytać o zespół, a Maksim robił jak na razie za moje jedyne źródło czegokolwiek. Wiedziałam jedynie tyle, że sponsorujemy drużynę siatkarską z rosyjskiej Superligi. Sama kibicowałam tylko Zenitowi Kazań i mniej zwracałam uwagę na nazwiska zawodników z pozostałych zespołów. Goniec opowiedział nieco, na czym polegają nasze obowiązki (wiadomo, że na kasie), ale, że jest też sporo plusów – jeździmy na spotkania Biełogorje jako VIPy (ekstra, nie będę musiała się przejmować czy zjem coś przed meczem!).

Wreszcie dotarliśmy do eleganckiej restauracji. Przeklnęłam pod nosem siarczyste, polskie KURWA, gdyż nie przyzwyczajona do wysokich obcasów zdążyłam już sobie obetrzeć piętę. Z racji tego, że jestem życiowym nieogarem, to nie wpadłam na tak genialny pomysł, żeby spakować do swojej miniaturowej torebki jakiś plaster z opatrunkiem (a w ogóle czy miałam w domu jakikolwiek?!). Zacisnęłam zęby, złapałam Maksima pod ramię i głową zadartą do góry, dumnie wkroczyłam na salony. Moi szefowie stali w sporym kółeczku wzajemnej adoracji i rozprawiali o czymś wesoło. Średnia wzrostu tego kółka wynosiła chyba 50 metrów. Szefowie pomachali, kiedy tylko nas zobaczyli, zapraszając do zaszczycenia ich naszą obecnością (#skromnaja). Wszyscy obrócili się twarzami w naszą stronę, żeby się przywitać. Jakież było moje zdziwienie, kiedy jedną z tych osób okazał się mój Pan-Zajebiste-Plecy:
- Cześć sąsiadko. - rzucił pierwszy i wyciągnął w moją stronę swoją wielką dłoń, czekając na ruch z mojej strony...



Wąchanie benzyny powoduje słowotok. Tym sposobem migusiem powstał drugi rozdział. Nie obrażę się, jak ktoś skomentuje, żebym wiedziała, że jednak ktoś to czyta (przecież statystki mogę sobie ponabijać sama odświeżając stronę :D) ;)

buziaczki!

1 komentarz:

  1. Już kocham to opowiadanie! Kocham Ciebie, kocham opowiadaniową Nataszkę, kocham Pana Zajebiste Plecy, kocham jak Rosję i jak Gienia! Dawaj nowy rozdział, bo chcę zobaczyć, czy ten przystojniak to ten, o którym myślę :3 I przestań pierdzielić, że nie umiesz pisać, bo to jest wyjebane w kosmos :D Pozdrawiam, Żenia/Rusojeb ♥

    OdpowiedzUsuń